W domu zawsze wyżywam się kulinarnie. Po pierwsze naukę i wszelkie bardziej ambitne zajęcia z góry spisuję na straty (chyba standard wśród studentów), a po drugie warunki są wielce sprzyjające - kilometrowy blat, sprawny malakser, przewidywalny piekarnik i jeszcze tata, który zaczyna myć naczynia, kiedy widzi, że zaczyna mi rosnąć góra brudnych ;) No bosko, no! Tym razem w ciągu 2,5 dnia zrobiłam pomarańczowy tofurnik, wspaniałe muffinki pieguski makowo-cytrynowe, kotleciki z ryżu i jaglanki, potrawę o cudownej nazwie chakalaka i do tego uczestniczyłam w produkcji chleba na zakwasie. W szale gotowania, oglądania tysiąca sportowych iwentów w telewizji i rodzinnych pogaduszek zdjęć nie robiłam, ale udało się uwiecznić hit weekendu - zestaw meze w przywiezionej przez rodziców z Tunezji porcelanowej łapie. Coś podobnego jedliśmy w krakowskiej restauracji Hamsa, a teraz już dorobiliśmy się własnego naczynia i kreatywność poszła w ruch!
W miseczkach wylądowały 3 pasty - klasyczny hummus, kombinacja uparowanej marchewki, chorwackiego ajwaru i przypraw i bardzo eksperymentalne (i niezwykle udane!) pesto z liści marchewki, suszonych pomidorów z oliwy i czosnku. Mam wrażenie, że takimi pomysłami wciąż zadziwiam swoją rodzinę - i cieszę się tym wielce :) W pozostałych naczynkach małe korniszonki, oliwki i surowa kalarepka. Do tego zrobiliśmy z tatą wspaniały chlebek laffa. Wbrew egzotycznej nazwie to najprostsze ciasto drożdżowe na białej pszennej mące (cóż, czasem trzeba iść na kompromis w imię doświadczeń kulinarnych..!), wyrośnięte, a następnie podzielone na kilka części, rozwałkowane, posmarowane oliwą i upieczone (usmażone?) na suchej patelni. Banał, ale pycha! :)
Bez chwalenia się, ale w pod smacznościami również mojej produkcji obrusik ;)
W Krakowie już tylko 2 tygodnie, a w tym czasie marzę o odwiedzeniu jeszcze z pięciu wegetariańskich lub przyjaznym wegetarianom restauracji - nowych albo szczególnie przeze mnie cenionych (jak Momo). Tylko jak tu się powstrzymać od gotowania??